28 lipca 2010

Gang Starr - Step in the arena [Chrysalis, 1991]


Nowojorski kanon brzmienia stanowi pewnego rodzaju logotyp, trademark. Kiedyś natomiast, sięgnął niemalże gwiazd, niczym niejednokrotnie Jerry Rice w finałach Super Bowl. Dwie nieomal legendarne już twarze, wówczas reprezentujące teksańską i bostońską ziemię, zostały połączone przeznaczeniem w kręgach ulic Nowego Jorku. A dokładniej Brooklynu, gwoli ścisłości.


Ponadczasowy Moment of truth. Ignorantom znany tylko w połowie - z finałów Wielkiej Bitwy Warszawskiej – Full clip. Niebagatelna seria kolażu brzmień spod szyldu Jazzmatazz. Return of the Crooklyn Dodgers, dodać NY State of mind, podzielić na Livin’ proof, mnożąc przez MC’s act like they don’t know, do potęgi Friend or foe, to niespełna jeden z matematycznych wzorów na działalność nieśmiertelnego duetu. Indywidualności, których raczej nie trzeba nikomu przedstawiać. Panowie mimo wszystko postanowili to uczynić w Name tag (Premier & the Guru), rozpoczynającym Step in the arena.

Jeśli nie słyszałeś tego produktu, a miałeś kiedyś okazję katować wymienione wyżej dogmaty w swoim odtwarzaczu, mógłbym śmiało pokusić się o stwierdzenie, że jednak z nimi nie obcowałeś. Albowiem Step in the arena jest płytą przełomową. W dodatku bardziej wartościową niż ledwie zauważony, debiutancki krążek grupy, No more mr. Nice Guy. A przede wszystkim istotny i ważny album, dzięki któremu Gang Starr nie zatonął w próżnej otchłani. I nabrał olbrzymiego rozpędu, który odcisnął znaczne piętno na poczynaniach Keitha i Chrisa pod wspólną banderą. Złota era również nie ucierpiała.

Ciężka praca włożona w tenże tytuł, uwypukliła bezbłędny i dopracowany materiał, firmowany aż pięcioma wideoklipami. Dwa z nich powstały do utworów, które niezaprzeczalnie wznoszą się ponad wyżyny. Jednym z nich jest Just to get a rep. Doskonale opowiedziana historia podwórkowego życia, która stanowi pewną balladę o szacunku, z chwytliwym i rozpoznawalnym, basowym motywem. Obok Who’s gonna take the weight, najbardziej faworyzowane przeze mnie nagranie. KRS-One (w tle) otwiera urzekający poemat, w którym Guru zwraca uwagę na świadomość czynów dokonywanych przez człowieka, a Premier, zamykając warstwę muzyczną nagrania, doskonale zniekształca słyszalną trąbkę za pomocą skreczy. Warto także skupić się na miłosnym Lovesick. Ozdabia go wyluzowany i wesoły, pulsujący podkład, który pozytywnie nastraja. W teledysku natomiast, zastąpiono go żywym, wyskokowym i tanecznym beatem. A czy brunetki są bardziej gustowne od szatynek? Zagadka, w której każde wyjście jest raczej alternatywne. I bądź tu mądry.

Baldhead Slick, za sprawą Step in the arena, obrał pewien pomysł na wykorzystanie swojego potężnego i chropowatego głosu. Postawił więc na koncepcję nieco monotonnego flow. Niewątpliwy atut, czyniący go świeżym i rozpoznawalnym graczem. Na zawsze. Przeciwników usta natomiast, zakneblują dynamiczne Take a rest i The meaning of the name. Jeśli chodzi o treść, Guru jest myślicielem. Nie unika społecznych refleksji, idealistycznych manifestacji i uwidaczniania podstawowych wartości. Jest z pewnością fundamentalistą, nazywającym swój styl ulicznym, choć trochę w innej wersji.

W ślady przyjaciela poszedł i Premier. Postanowił, że płyta będzie brzmieć nietuzinkowo i postawił na jazz z elementami funku. Szereg niesamowitych podkładów zadowalających nawet najwybredniejszych sympatyków, mimo że ich wiek jest słyszalny. Beyond Comprehension pozwala odetchnąć i w spokoju odpocząć, by chwilę potem spaść z krzesła po potężnych fanfarach w Check the technique ze zwariowanymi bębnami. W Execution of a chump słyszę jakby dźwięk uderzającej o śnieg podeszwy podczas kroku, co w połączeniu z karabinowym ułożeniem perkusji, stawia przebiegłość w wyszukiwaniu pętli i kunszt produkcji Preema na piedestał.

DJ Premier, z nienaganną wirtuozerią korzysta także ze swojej niezgorszej prezencji, jaką jest oczywiście turntablism. Toteż As I read my S-A uwierzytelnia myśl, że gramofon jest instrumentem. Skrecze brzmią rytmicznie i melodyjnie, a mój gust przypieczętował im etykietę ulubione. Nie zapominając oczywiście o What you want this time, gdzie ofiarą skreczy pada denerwujący śpiochów dźwięk budzika. Wykluczono refreny, zamiast których Premier wszędzie używa igły. Wszędzie. Zatem miłośnicy adapterów powinni przyskrzynić Step in the arena w magnetofonach. Dla bardziej dociekliwych: nazwy nagrań pochodzą najczęściej od wersów kończących zwrotki Guru, rzadziej zaczerpnięte z przygotowanych cutów. Klasyczny zabieg.

Step in the arena sama w sobie jest arcydziełem. Gdyby tylko Gang Starr nie był szanowaną i uznaną marką, o bogatych zbiorach, LP pozostałby do dzisiaj nieprzysłonięty przez resztę. A więc Daily operation przebija Step in the arena? Owszem, ale tylko dojrzałością tekstów i brzmienia. To wypadkowa rozwoju, ponieważ Gang Starr sukcesywnie szedł za ciosem. Każda następna produkcja była kolejnym krokiem w przód. Wciąż w arenie, po której deptali najlepsi.

Jako największy fan Gang Starra na świecie, a przynajmniej u mnie w mieście, jestem niezmiernie dumny, że kupiłem kiedyś Step in the arena za śmieszną kwotę rzędu dwudziestu kilku złotych. Zaufaj, zawartość krążka nie jest wprost proporcjonalna do ceny. I nawet żaden gościnny występ tego nie zniweczył, gdyż nie miał po prostu ku temu okazji. Premiera zaś wplątywano w jakieś afery o kradnięcie dźwięków i sampli. A że pierwszy milion trzeba ukraść? W przypadku Step in the arena wartość materialna nie ma zgoła głębszego znaczenia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Rzuć okiem na najpopularniejsze wpisy...

...jeśli jeszcze nie widziałeś pozostałych!