Uważam, że w kulturze hip-hop gram rolę fanatyka. Owszem, również i sympatykiem możesz mnie śmiało nazwać, lecz potraktuję to jako ujmę. Podpatruje sobie czasami świat b-boys, staram się wyłapywać jakieś świeże panele i zastanawiam się, dlaczego gramofony są takie drogie. I obłąkany taką rutyną tak sobie żyję i dyndam. Nie ukrywam natomiast, że największą uwagę poświęcam muzyce.
Niestety, ale jestem trochę ograniczony. Niedawno dopiero postanowiłem otworzyć bramy gustu na wszelakie innowacje. Jak dotąd jedynie zaprzątałem sobie głowę niczym innym, jak nowojorskim, klasycznym brzmieniem (choć tutaj również pojawia się kolejny przereklamowany frazes temat na osobną dyskusję).
Niektórych artystów zwyczajnie lubię. Znajdą się także i tacy, za którymi nie przepadam, lecz wydali genialną płytę, bez której żyć nie mogę. Kilkoro po prostu ubóstwiam. Jest pośród nich choćby Masta Ace, Q-Tip, Nas. Zazwyczaj pogardliwie spoglądam na południe, lecz podobają mi się ostatnie wyczyny Bun’a B. Chociaż swoją drogą słynny Big pimpin rozniósł w drobny mak. Przynajmniej według mnie. I jeśli już jesteśmy w tych stronach, grzech nie wymienić słowa Atlanta. Stąd to bowiem pochodzi kolejny, wysławiany na niebiosa przeze mnie kolektyw – OutKast. Każda kolejna płyta to unikalna świeżość, przy której nawet Winterfresh się kryje i nawet Cold is ice nie pomoże. I mógłbym tak wymieniać, wypunktować, ubierać w klamry i tabele, a niestety to tylko i wyłącznie druga warstwa moich upodobań.
W pierwszej bowiem niezastąpioną pozycję, której niestety nikt nigdy nie podzieli, zajmuje genialny duet rodem z Nowego Jorku. Geniusz i majstersztyk – Guru i DJ Premier. Postanowiłem zatem poświęcić im trochę miejsca z tejże okoliczności. Niech mnie krew zaleje natomiast, że żarówka z genialnym pomysłem (szlag w emocje, wszystko idealizują) zaświeciła z drastycznie opóźnionym zapłonem.
Guru – Jazzmatazz Live At Eurockeennes Festival France 2001
Na pierwszy ogień postanowiłem umieścić kilka zdań o niedawno odkrytym wydawnictwie. Otóż umiera Guru (R.I.P.) i nagle nieograniczone zasoby sieci postanawiają wypluć kilka zagubionych fantów na wierzch. Mój dysk natomiast, właśnie w ten sposób stracił kilka megabajtów na rzecz tego tytułu. Koncert w tejże wersji? Nie, dziękuję. Zostałem zrażony jedynym polskim występem Gang Starr w Stodole. Dlatego więc odłożyłem na bok, ale z zamysłem odtworzenia. Z tym, że po załatwieniu kilku biznesów. Koniec końców nadszedł moment, w którym zdecydowałem się na odsłuch.
Nie zawiodłem się. Przede wszystkim świetna jakość, której brakowało w przypadku rejestracji z warszawskiej Stodoły. Bez charczeń, trzeszczeń i innych zgrzytów. Jedynie początkowy głos improwizujący jakiegoś spikera, troszkę może denerwować. Zawartości oczywiście słucha się przyjemnie, szczególnie, gdy pod gilotynę idą utwory, które niejednemu zmieniły postrzeganie świata. Przeważa Jazzmatazz. Wszystkie aranżacje są znacząco rozbudowane, a chwytliwy basowy Just to get a rep, przy akompaniamencie żywych instrumentów (Guru w asyście kapeli to nierozerwalny element jego koncertów, oczywiście jeśli nie ma z nim Preema) to dla mnie novum, które robi olbrzymie wrażenie. Sam materiał jest ciepły, pulsujący i wibrujący zarazem, a dla fanatyka niszczycielski i wręcz niezbędny na regale.
Toteż z miejsca, gdy zauważyłem brak tejże pozycji na mojej wyszczególnionej półce, postanowiłem ją wydać własnym sumptem, wyłącznie dla siebie. Postanowienia zatem mogą już zostać w czasie przeszłym. Okładkę, przez moją natarczywość, wykonał koleżka Siwson. Denerwuje cię jej prostota i uważasz, że chłopak się niespecjalnie wysilił? Nie bluźnij, tylko biegnij po poprzednie krążki z serii Jazzmatazz, ponieważ z internetu nie zawsze ściągniesz wersję z okładką. A uwierz, że warto!
Autor okładki - Siwson: http://www.mateuszskrzek.com
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz