27 listopada 2011

Instruktaż kolekcjonera, czyli jak wymijać kości

Pamiętam mniej więcej pewien dylemat z naszej zawile wątpliwej mentalności. Ubieranie jaskrawych, kraciastych pantalonów z domieszką purpury było zgoła bardziej żenujące aniżeli kupowanie oryginalnych nośników z muzyką. Albo zupełnie odwrotnie. Przynajmniej przez dłuższy moment. Niewątpliwie ten okres był czymś wstydliwym, w pewnym stopniu nawet tematem tabu. Wówczas mógłby mnie wcale nie poruszyć, ponieważ nigdy nie pochodziłem z zamożnej rodziny. Przedstawiać się na pamięć jak Rzędzian w Ogniem i mieczem również nie miałem prawa. Nie licząc kilkunastu kaset rodzicieli (na przykład Vengaboys z naocznym produkowaniem małych słoniątek w poligrafii), które uznawałem za własne, posiadałem dwie płyty z polskim rapem, zrodzone ze ślepego, żmudnego oszczędzania i odmawiania pokusom. Niestety niezależnie ode mnie odeszły w niepamięć. Prawdziwym kolekcjonowaniem płyt natomiast, ze wzmożoną ostrożnością i zatrważającą powagą zająłem się nieco później…

Wzorem z nieznacznej części przedsięwzięć, zaczęło się całkiem niewinnie i zwyczajnie, lecz niespodziewanie. Jeżeli Leonardo DiCaprio głosił prawdę, zawładnęła mną prawdziwa wręcz incepcja. Zaczepiłem się punktu odniesienia (w cieniu niejednokrotnie przytaczanych przeze mnie historii), jakim niewątpliwie był Gang Starr, który diametralnie zmienił dotychczasowe poczynania spod mojej ręki. W międzyczasie zweryfikowałem własne poglądy na życie, więc suma sumarum uświadomiłem sobie dość szybko, że nie można mianować się czyimś fanem przez pryzmat kilku wyblakłych plakatów wiszących na ścianie. Cóż to za środek dla artysty? Ani chleba nie kupi, ani dziecka tym nie przewinie. A dystrybucja i tłocznia nawet nie brzmi podobnie do fundacji. Zatem wyłuskałem trochę groszy, zacząłem z marszu przeglądać garści asortymentów i pozyskałem okazyjnie Step in The Arena i Moment Of Truth za kwotę śmieszniejszą niż Anthony Anderson.


Kiedyś nawet miały miejsce niejakie kampanie reklamowe, których celem było zachęcanie młokosów do zakupu płyt. Powyżej niechcący przybliżyłem ich treści. Argumentowały, żeby mechanicznie nabywać kompakty, ponieważ piractwo we wszelakiej formie pozbawia artystę poniekąd zawodu, dochodu. Popieram je, lecz wciąż uważam, że mogłyby mieć w zanadrzu jakąś skuteczniejszą argumentację. Przebrnijmy przez ten mechanizm infantylnie. Przeciętny Polak nie spożywa alkoholu w desperackiej obawie przed widmem utraty upraw chmielu, zamknięcia warzelni, czy olbrzymiego krachu gospodarki rynkowej. Uzależniony, więc pije. Zanim się uzależnił, lubił. Kupno płyt też uzależnia, więc wystarczy pokochać tenże rytuał. A chyba każdy człek posiada wystarczającą ilość pasji, żeby zarazić nią dotąd nieskażonych? Dolne odnóże łańcucha pokarmowego, gdzie każdy wciągnięty pociąga kolejnych za sobą. Wystarczy im jedna płyta, ewentualnie siedem, by popłynęli z prądem. Prezent, cokolwiek. Znam z autopsji, w końcu zapłaciłem niejedną obelgą w moją stronę. W konsekwencji jednak wyszedłem na swoje. Zaś prawdziwym kolekcjonowaniem płyt zająłem się jeszcze później…

Gdy półkowy kurz ustąpił miejsca kompletnej dyskografii Gang Starra, chwilowo spocząłem (na laurach), lecz w mojej kolekcji pojawił się zamysł bycia analogowym chłopcem. Kupiłem gramofon i kilka winyli, naczytałem się branżowych publikacji. Generalnie, kolekcjonowanie opiera się w znacznym stopniu na dylematach, które wyznaczają twój rzemieślniczy status. Żadne podręczniki. Natomiast z pozyskaniem wspomnianych wosków, pojawił się dotychczas mój największy, choć zażegnany już, dylemat. Rap na winylu, czy kompakcie? A może rap na kompakcie, a na winylu jazz, soul i pochodne? Następnie stwierdziłem, że zastosuję podział czasowy, niezależnie od gatunku. Czyli wszystko poniżej 1985 roku zdobędę w analogu, zaś młodsze produkcje alternatywnie na CD. Pojawił się także pomysł pozyskiwania wyłącznie singli na płycie winylowej. Albo ulubionych wykonawców mieć niezbędnie w każdej formie! Dzisiaj już trochę minęło, a znajdziesz u mnie kompakty i winyle. Nawet zabłąkane kasety. Odkąd jednak kupiłem Illmatic, czyli płytę wykraczającą ponad założone cele, wzmożoną ostrożność i zatrważającą powagę scentralizowałem na kompaktach…

Zastosowanie ciekawskiej natury potrafię umiejętnie rozgraniczyć. Na projektach stawiam na minimalizm, w kwestii płyt zwiększam do kwadratu. Niejako wyszlifowałem przez to własne rozeznanie, oczywiście po macoszemu. Bacznie obserwowałem prawa rynkowe, usiłowałem zrozumieć mechanizmy działań firm fonograficznych (najchętniej porozmawiałbym choćby z ich portierem, który siłą rzeczy posiada większą wiedzę niż przejrzyste broszury), gadałem z przeróżnymi ludźmi. Teoretycznie nie dowiedziałem się niczego nowego, lecz przynajmniej kolekcja wzrastała. Teoretycznie jestem głupszy niż przedtem, jednak wiadomością o kupnie All Hail The Queen za bezcen w dyskoncie mnie nie zdziwisz. Wszakże też skądś ją mam! A metoda prób i błędów, innymi słowy przejażdżka po dylematach, okazała się skuteczna.

Zazwyczaj kupuję płyty amerykańskie. Bezmyślnie oraz beztrosko uzupełniałbym nimi półki, lecz w porę zacząłem się zastanawiać i być podejrzliwym wobec szybkiego wzrostu kolekcji. Po prostu nadszedł jeden moment, w którym ogarnął mnie pewien dylemat, a napawanie się dumą wyglądało nazbyt ironicznie. Poszło o amerykańską muzykę w europejskim wydaniu…

Zanim rozwiniemy powyższy wątek, musimy nauczyć się rozróżniać podziemne i niezależne oficyny od ogólnoświatowych potentatów, którzy w niemal każdym kraju posiadają swą filię. Niezależne wytwórnie (funkcjonalność polskich wydawnictw jest zbliżona do zagranicznych) najczęściej produkują odgórnie założony lub ograniczony nakład, natomiast jego dystrybucja jest na dość zakrojoną skalę. Majorsy, czyli następny wymieniony gatunek, w profilu swojej działalności są nastawione na olbrzymie sumy, krocie. Rozmieszczone po różnych krajach filie przeważnie zajmują się dystrybucją na podporządkowany im region płyt wydanych na odpowiednim terytorium. Także płyty z niezależnych wytwórni, w niektórych krajach sięgną rangi nawet białych kruków, natomiast EMI, Warner bądź Sony będą produkowały wszystko, niezależnie od wyczerpania zapasów i terminów ważności. Problem dotyczy właśnie ich płyt.

Czy ktoś posiadający amerykański album, lecz w wydaniu europejskim, powinien dosięgnąć zaledwie do wysokości czyjejś zrogowaciałej pięty? Opinia publiczna wydawałaby się wydać podobny osąd dla kolekcjonerów. Przejdźmy się jednak do markowego sklepu muzycznego (ostatnio takich skądinąd coraz więcej w Polsce) i poprośmy sprzedawcę o wyciągnięcie spod lady wszystkich możliwych wydań danej płyty. Najlepiej z możliwością odsłuchu na miejscu. Powiedz proszę, czym się różnią? Brzmią identycznie, tył okładki zawiera identyczne utwory. Jedyną zauważalną różnicą jest kod kreskowy i miejsce produkcji. Drobny napis EU zamiast USA, ukryty gdzieś pomiędzy wierszami o prawach autorskich. Prawie niewidoczny kaprys, który rzekomo decyduje o jakości zasobów kolekcjonera. Tuzin płyt w amerykańskiej folii, to równowartość półtora tuzina niemalże tych samych płyt, tylko z innym skrótem na plecach. Europejskie premiery nierzadko są przeprowadzane wcześniej niż amerykańskie. Czy Jankesa zadowoliłby w powyższym przypadku zakup europejskiego wydania jego rodzimej kapeli? Znam jedyny niezbity dowód na wyższość europejskiego rynku muzycznego oraz rozwianie wszelkich wątpliwości - debiutująca Amy Winehouse. W Stanach Zjednoczonych Frank ukazał się dopiero po czterech latach od właściwej premiery. W Japonii również.

Kraj Kwitnącej Wiśni jest prawdopodobnie oczkiem w głowie każdego dystrybutora. Chyba nie słyszałem jeszcze o żadnym albumie, którego japońska premiera byłaby niewzbogacona o przeróżne atrakcje i dodatki, choćby pod postacią nigdzie indziej niepublikowanych utworów. Alternatywna wersja okładki również nie powinna być zaskoczeniem. Idealnym przykładem na wyjątkowość tegoż rynku mógłby być OC, którego Starchild pierwotnie został wydany wyłącznie w Japonii (w śladowych ilościach również w Europie), a wszelakie większe zrywy dystrybucyjne na resztę świata przerwała afera o sample. I tam też pozostał na wieki wieków. Dlatego nie wymuszajmy sztucznego zdziwienia. Japońskie wydania amerykańskiej muzyki były oraz będą bardziej fikuśne niż najbardziej wymyślne reedycje wyprzedanych albumów z pozostałej części globu.

Problematyka reedycji właściwie potrafi być pociągająca jak również dwuznaczna, ponieważ ciągle jesteśmy narażeni na problem błędnego rozumowania i niewłaściwego nazewnictwa. Jeżeli nakład danego krążka już w przedsprzedaży rozchodzi się błyskawicznie, natychmiast w tłoczni rozgrywają się dantejskie sceny przy produkcji jeszcze zaległych CD. Egzemplarze są identyczne, niezależnie od sortu. Nawet zaangażowani w proces produkcji nie odróżniliby pierwszych sztuk od ostatnich. Gdyby zaufać pojęciom, mielibyśmy do czynienia z reedycją. Na sklepowych półkach jednak wszystko wygląda nieskazitelnie.

W sprawach reedycji nie mamy prawa do bycia idealistą. Intuicyjnie wiemy, że wznawianie wydań cieszy się powodzeniem wyłącznie pośród wygłodniałej prezesury. Chociaż faktycznie czasami zauważamy zabiegi przeprowadzane tylko z myślą o fanach. Pieczę jednak sprawuje wydawca, a fałszywe zamiary idzie wywęszyć, choćby zasłaniał się skunksem. Diagnoza jest prosta, nie kupuj. Na szczęście dla muzyki rap, w porównaniu do reszty muzyki popularnej nie wywyższamy się zasypem ekskluzywnych materiałów, gdzie jedyną inwencją twórczą jest przetransformowanie okładki, zlecone zresztą amatorom bez poczucia estetyki. W oficynach niezależnych natomiast, reedycja wygląda zupełnie inaczej. Spowodowana jest najczęściej wyprzedaniem odświeżanych pozycji, kulawą promocją bądź jej całkowitym zanikiem. Wartość niedobitków, występujących na aukcjach jako białe kruki, naturalnie notuje zniżkę. Dwuznaczna sytuacja, ponieważ niezależne wydawnictwa przeważnie wypuszczają płyty, różniące się kolosalnie od pierwotnych wersji. Cierpią ludzie, którzy zakupili przed reedycją dany tytuł za niebotyczną kwotę. Pozostali powinni się cieszyć, ideologicznie więcej warty pierwowzór mogą ustrzelić za bagatelną cenę. Jeśli rzecz dotyczyłaby któregoś z autorytetów, wchłonąłbym oczywiście oba egzemplarze. Przynajmniej półkę zdobiłyby dwie różne płyty.

Nie istnieje właściwie żaden nieruchomy regulamin dla właścicieli katalogów wydawniczych, traktujący o zasadniczym postępowaniu z nieaktualnym materiałem. Niektórzy beneficjenci nawet nie rozmyślają o powtórnym wprowadzeniu albumów w obieg. Słodka zemsta dla tych, którzy nagle wyciągnęli dłoń z nocnika. Nie szanowałeś poprzez zakup, więc też nie szanuję. Dlatego A Long Hot Summer wywalczyłem w heroicznym boju i uszanowałem cwaniaka, który przetrzymał tytuł kilka lat w idealnym stanie, poprzez kilkukrotnie większą wartość niż początkowa. Niemniej, cieszyłem się chyba bardziej niż jakbym kupił oryginał kilka lat temu. Ominęło mnie jedynie rytualne zdzieranie opiętej folii.

Majorsy prawie nigdy nie oferują przyzwoitej reedycji wprost z kosmosu, która w specjalnym blaszanym, lecz bombonierkowym pudełku, zawiera osiemnaście plakatów, sweterek na zimę, alternatywną okładkę ze skoczną poligrafią, trójwymiarowe naklejki i trzy dodatkowe płyty z nigdzie niepublikowanymi numerami. Najczęściej możemy znaleźć wydania łudząco podobne do oryginalnych pod względem poligrafii, zawierające kilka unikatowych numerów ponadto, których taśmy zostały zapewne zwrócone przez zatroskanego pracownika utylizacji odpadów. Wyjątek jednak potwierdza regułę. Blueprint w przykuwającym wzrok niebieskim pudełku, choć na niezbyt odkrywczym patencie; Kid Cudi z Man On The Moon: The End Of Day oraz reszta rozszerzonych wersji deluxe; jubileuszowe powroty niczym AZ - Do Or Die. Spoglądając tymczasem z grubsza, w większości katalogi majorsów są jedną wielką reedycją.

Prawdopodobnie moje rozeznanie sięgnęłoby poniżej zera, wegetowałbym sobie niewinnie jak emeryt z kompletną dyskografią Guru i DJ Premiera na półce, toż czasami zakupiłbym jakąś pozycję z braku laku, gdyż wciąż konsekwentnie stronię od poważniejszych wydatków. Oczywiście gdybym nie wzbogacił się o Illmatic (nie przypadkiem odnoszę się do tej płyty, przez wielu uważanej za jedno z najważniejszych dokonań muzyki współczesnej). Wówczas byłem przekonany, że jest pierwszym wydaniem w historii, lecz na przestrzeni lat błądziło po różnych zakurzonych magazynach, a ostatecznie odnalezione trafiło w moje dłonie za bezcen. Nie chciałem zwracać uwagi na pudełko, których prawdopodobnie wtedy nie produkowano. Chełpiłem się faktem, że jestem posiadaczem białego kruka, który w swojej wyjątkowości, momentami przybiera nawet przezroczystą konsystencję. Przez wyżej wspominane powody zaakceptowałem Austrię jako miejsce produkcji, pomimo tego, że prawdopodobnie jedynym europejskim dystrybutorem w 1994 roku była Holandia z Anglią.

Podobną historią do debiutu Nasa, wyróżnia się w moich zasobach Capital Punishment oraz Mecca & The Soul Brother. Pierwszy tytuł mógłbym uznać za towar wątpliwego wydania, lecz nie przepadam za językiem niemieckim, który w przypadku tej płyty uwidacznia się na wskroś do takiego stopnia, że wszelkie dylematy z miejsca stają się mgliste. Pierwszą myślą, która zawładnęła stanem mojego umysłu, była świadomość krzywdy wyrządzonej germańską wersją krążka. Krzywdy, będącej pogwałceniem kolekcjonerskiej jakości. Każde skojarzenie nakazuje porównanie do ruskiej edycji, czyli bezpośredniego synonimu tandety, efekciarstwa. Plakat umieszczony w środku przynajmniej wiele wynagradza. Ponadczasowy styl Big Puna również, w You Ain’t A Killer mógłbym wsłuchiwać się nawet do pęknięcia bębenków. Monumentalny Mecca & The Soul Brother jak przystało na album z 1992 roku, przyszedł pod mój adres z lekka popękany, delikatnie porysowany, w śmierdzącym starym pudełeczku. Jedynie wydany w Europie. Obiema płytami byłem dosyć zaaferowany. Niemiecka klientela wówczas być może nie doceniła geniuszu Punishera, T.R.O.Y. być może nie wpasował się w czasy dyskotekowej dominacji zachęcając do całości, więc porozrzucane w cztery strony egzemplarze, zagubione na przestrzeni lat, przeżywają swoją drugą młodość wśród kolejnego pokolenia. A przynajmniej niejeden młokos chciałby zostać dzisiejszym Druhem Sławkiem i wmawia sobie różne rzeczy, w obawie przed zawstydzeniem ze strony rzemieślników branży.

Przeżywałem również istotny katharsis z twórczością A Tribe Called Quest, na podobieństwo masowego odbiorcy, zarażonego amerykańskimi brzmieniami. Nigdy nie uwierzę, że istnieje jakiś fanatyk tych brzmień, którego ominął ten epizod. Wzorem zwykłego kowala, począłem majstrować przy niewystudzonym żelazie, kupując z rozmachu Beats, Rhymes & Life oraz Midnight Marauders. Przebojowość z pomysłowością Nowojorczyków dostrzegłby nawet wybredny malkontent. Ponadczasowe utwory w historycznych i nieszablonowych okładkach. Podkreślone przez wydruk na kompaktach, którego praktycznie nie było. Kompaktowy kolor przyozdobiony wyłącznie czarnym tytułem płyty oraz standardowymi regułkami o prawach. Bliźniaczy nadruk na wszystkie krążki był według mnie doborowym opus magnum pomysłu. Dopóki oczywiście gdzieś tam nie zauważyłem ich równie zakręconego tłoczenia jak okładek. Widok, który pchnął mnie w trwogę i uświadomił, że po prostu zdobyłem odświeżoną bądź felerną edycję. Zdruzgotany, natychmiast postawiłem sobie cel zdobycia pierwszych wydań w przyszłości za wszelką cenę. Posiadanymi tym samym wzgardziłem, lecz mój żal przeminął. Od tamtego czasu dłużej się nie zastanawiałem. A możliwe, że moje egzemplarze nie zostały inaczej wydane w Europie? Nawet mogłyby kilka lat później wyjść tutaj w takiej formie? Skąd miałbym wiedzieć? Przecież zrodziły się zanim zacząłem interesować się hip-hopem. Dla kolekcjonerów klarowniejsza jest solowa kariera członków ATCQ. Ostatni album Q-Tipa schwytałem za grosze, poprzedni zaś kupiłem również okazyjnie, lecz satysfakcjonuje mnie amerykańskie pierwsze wydanie, pomimo że paradoksalnie jest z inną okładką niż pierwotna, a rok produkcji również drastycznie wyprzedza rok wydania. Właśnie w tym piękno sprawy, każda płyta ma swoją osobną, unikalną historię…

Odwiedźmy w końcu meritum. Skoro bilon w ręku zawsze uprasza o zastanawianie się przed trafnym zakupem, toteż świeżo postawiona płyta na półkę także. Zadajmy więc sobie pytanie, dlaczego tacy gwiazdorzy jak Nas, Jay-Z, Kanye West, Common, Eminem, Snoop Dogg bądź nawet Talib Kweli są dostępni na leniwe wyciągnięcie ręki? Skompletowanie ich dyskografii jest rzeczą dziecinnie prostą, nie licząc ich wybranych pozycji musimy tylko się przygotować na niewielki wydatek rzędu dwudziestu – trzydziestu złotych za sztukę. Koszta produkcji, dystrybucji i sklepowej marży wydawałyby się niekiedy śmieszne, zwłaszcza, gdy zachodnie tytuły kosztują mniej od polskich. Żywienie podobnych nadziei w przypadku odzieży, obuwia lub żywności jest równoległe z rozbiegiem, poprzedzającym uderzenie głową w ścianę. Kupujmy zagraniczne płyty bez zbędnych kompleksów. Pierwsze wydania płyty z 1992 roku, prawdopodobnie nie różnią się od współczesnych nawet kodem kreskowym. Pracodawcy tych artystów pragną ich zaprogramować na nieustanny zysk, nastawiają ich płyty na dożywotnią sprzedaż. Jeśli któraś z ich pozycji ukazała się wcześniej w niezależnej oficynie, zanim trafili do majorsa, prawdopodobnie zostanie sprzedawana na podobnych zasadach. Bowiem potentat uwielbia wchłaniać mniejsze, popularne bądź podupadłe wydawnictwa. Cel uświęca środki, gdzie w tym przypadku celem jest zakres działalności i większa ilość odbiorców. Jedynym przypadkiem w mojej pamięci, odbiegającym od reguły, był Speakerboxx/The Love Below. Włodarze łaskawie poinformowali, że wyprodukowana w 2003 roku płyta została powtórnie wydana sześć lat później. Dlatego kupujcie z pełnym zaufaniem płyty z sieciowych sklepów i nie szukajcie zmierzchłych sztuk po aukcjach. Żadne z nich białe kruki, jedynie poszarzałe. W rzeczywistości nie różnią się zbytnio choćby ceną.

Niemniej jednak, omijajmy półki obfite w krążki, do których przylegają szpetne oznaczenia o treści Zagraniczna płyta – polska cena. Płyta tego gatunku jest swego rodzaju substytutem, efektem ubocznym chybionej kampanii reklamowej, zachęcającej do kupna płyt. Ciemnogród zapewne masowo złapie się w pułapkę. Przepraszam za określenie, to pod wpływem nerwów. Prawdopodobnie celem całej akcji jest zrobienie prostaka z prostego człowieka, byleby ilości na kontach się zgadzały. Nieobytym w kupnie łatwiej jest przecież wybrać tańszy produkt, tym bardziej, że pozornie nie wygląda zgoła inaczej od tegoż droższego. Zgadza się okładka, zgadza się nazwa. Co prawda widnieje jakiś napis, lecz pewnie zaświadcza o lepszej jakości. Wymarzony wariant dla babć, pragnących zrobić wystrzałowy prezent na wnuczka urodziny. A jeśli wnuczek poczuje się rozczarowany? Skrojoną poligrafią do minimum, wetkniętego nie zawsze w wolną przestrzeń emblematu, który irytuje. Emblematu, dzięki któremu poczujesz się bardziej jak w warzywniaku niźli sklepie muzycznym. Seria jest zniekształcaniem zawsze solidnych tytułów, oferując zwyczajne ochłapy, pomyje. Zamiast wybierania następnych płyt pod ostrzał, przydałaby się wymiana niedorozwiniętych specjalistów od marketingu. Czyżby piractwo bazarowe było niedoścignionym wzorem dla poligrafii? W okresie swojej świetności przewyższałaby ten mechanizm zagranicznych płyt, o ile wciąż jeszcze nie przewyższa. Apeluję natomiast do wszystkich. Poważani dystrybutorzy zawsze robią korzystne przeceny po pewnym czasie. Po prostu poczekajmy.

Najpiękniejszym elementem kolekcjonowania są różne okazje. Oferty zagranicznych sklepów notorycznie prześcigają się w tej materii, lecz Polska również nie próżnuje. Chociaż ustępuje, przykładowo z opcją darmowej wysyłki. Uzależniony jednak kolekcjoner potrzebuje czegoś na miejscu, w zasięgu wzroku. Eskapada za płytami w głąb kraju lub Europy jest już osobną historią, jeszcze w zarodku. Wszelkie wyprzedaże z niespodziewanymi przecenami lub rabat, z trudem wyproszony u poddenerwowanego sprzedawcy, istotnie są najprzyjemniejszą stroną. Kiedyś myślałem, że kojarzony zewsząd z multimediami Empik, jest wyjątkowym źródłem. Okazało się zupełnie inaczej. Kupiłem kilka niezwykłych tytułów w sklepie, w którym płyty znalazły się chyba przypadkiem. Konsekwentnie, jeśli przechodzisz opodal jakiegoś dobrego sklepu mięsnego, nie zaszkodzi zajrzeć, ponieważ źródło znajduje się wszędzie.

Aukcje, dyskontowe kosze, konkursy. Dawniej kupiłem Industry Shakedown za dwanaście złotych, po czym płakałem ze śmiechu. Myślałem, że stałem się szczęśliwym posiadaczem najtańszej płyty świata. Kilka miesięcy później znów zacząłem płakać. Tym razem jakbym oglądał chiński melodramat. Cena zmalała i wynosiła nie więcej niż moje niedawne zakupy – Sistars - AEIOU i Norah Jones - The Fall – pięć złotych. Znajdziesz, jeśli chcesz szukać. Trochę nietaktowne zachowanie w stosunku do ulubionych artystów, lecz nie umawiam się z nimi na kawę, by musieli się dowiedzieć. A wesprę ich przy innej sposobności…

Dziękuję za poświęcony czas. Powyższe dyrdymały są wyłącznie zbiorowiskiem wniosków. Nie wystawiam żadnej gwarancji na ich słuszność, lecz niepodobna odszukać gdziekolwiek pokrewne. Jeżeli miałbym szansę na ostatnie słowo, chciałbym oznajmić wszem i wobec, że najlepszym wydaniem, jakie widziałem dotychczas, charakteryzuje się Stimulus Package. Na polskim rynku dominują praktycznie niezależne rodzime wydawnictwa, majorsy na OLiS znajdują się za sprawą tylko zagranicznych produkcji. Funkcjonują jednak na podobieństwo rynkowych potentatów, jak przystało na przodowników stada, obsadzone w większości przez samodzielnie wydających się artystów (szefów). Nie popieram piractwa. Zauważyłem jednak, że bezduszne używanie lewych kopii pozwala na myślenie o bardziej przyziemnych rzeczach. A jeśli już kupujesz płyty nałogowo, jak teraz spojrzysz na swoją kolekcję?

Przeczytaj Instruktaż kolekcjonera, czyli adnotacja pierwsza
Przeczytaj Instruktaż kolekcjonera, czyli adnotacja druga 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Rzuć okiem na najpopularniejsze wpisy...

...jeśli jeszcze nie widziałeś pozostałych!