11 sierpnia 2011

RAP TOP 10 z metką: pół żartem, pół serio


Chyba nikt jeszcze nie sprawił, że znalazłem się przed taką zagwozdką. Opis dziesięciu ulubionych płyt z zeszłego roku to już jest kolosalna kłoda pod nogami, biorąc pod uwagę płodność dobrych premier ostatnimi czasy, a gdzie tam dopiero krążki z nieokreślonej ramy czasowej (a niech mnie!). Dlatego na przekór, podkuszony pewnym prywatnym zdarzeniem…


Dodam najpierw kilka istotnych point, na które trzeba zwrócić uwagę przy jakichś niejasnych uzasadnieniach dziwnych pozycji.

Muzyka jest moją religią, ma ogromny wpływ na moje samopoczucie, osobowość, a poniekąd nawet na życiowe decyzje! Podchodzę do niej niemalże obsesyjnie, a co! Gram nawet nieraz - domownikom na nerwach, gdy gałką nieznośnie podwyższam poziom decybeli.

Moje muzyczne gusta po przekrojeniu dzielą się na trzy kawałki. Jednym z nich jest Gang Starr, drugim OutKast (uważam się za największego fana obu zespołów na świecie, a przynajmniej u mnie w mieście), a trzecim pozostałość, rozumiana jako jakieś tam płyty i jacyś tam wykonawcy, zespoły. Wzajemne przemieszczanie się niezachwianych pozycji w tej hierarchii, jest stanowczo niedozwolone. Słowem, ów dzieła pozbawione są praw do wzajemnego przemieszczania się po moim podium.

Podrażniłem więc trochę zmysły, zrobiłem szybki i powierzchowny przegląd pamięci i przedstawiam na szybkości przekrój dziesięciu ulubionych płyt z kręgu muzyki należącej do kultury hip-hop:

Gang Starr – Full Clip. A Decade Of Gang Starr [1999, Virgin Records]
Podobnież dziewczyna, którą trafia się jedynie raz w życiu, zerwała ze mną właśnie przez Gang Starra. Za dużo jej opowiadałem o ich przygodach. Nie moja wina, że początkowe stadium fascynacji twórczością Guru i DJ Premiera, zbiegło się ze związkowymi perypetiami. Prawdopodobnie nikt o zdrowych zmysłach nie brałby pod uwagę tej płyty w kategorii ulubionej, lecz ja jestem zmuszony. W końcu pytania o najlepszy album Nowojorczyków unikam jak różanej łodygi. Składanka z dodatkiem kilku premierowych utworów, lecz składanka zawierająca najlepsze utwory wyżej wymienionych. Ponadto - zewsząd rozpoznawalny, tytułowy Full Clip, od którego skądinąd zaczęło się moje obcowanie z muzyką na poważnie. Dozgonne dzięki Stachu, że kiedyś tam mi go w ogóle pokazałeś!

OutKast – Southernplayalisticadillacmuzik [1994, LaFace Records]
Geniusze o nieprawdopodobnych umiejętnościach. Wynalezieni przez niezgorszy Organized Noize. Pocieszne głowy z wrodzonym talentem muzycznej wyobraźni. Przejmując w końcu schedę po swoich odkrywcach, sami jako Earthtone III wysmażyli kilka smaczków. Spodobał mi się zwrot autorstwa Andrzeja Cały, który bezbłędnie określił muzykę reprezentantów Atlanty. Zawierał w sobie frazę najrówniejszej dyskografii zespołowej w historii. Nie pomylił się, więc hołduję panu Andrzejowi. Dlaczego więc akurat debiut? Sprzeciwiam się wobec opinii większości, jakoby Big Boi był lepszy niż Dre. A tylko tutaj jest ich po równo (w późniejszych utworach niekiedy brakuje zwrotek od 3000, jest ich mniej lub po prostu są znacznie krótsze od jego współtowarzysza).

NYG’z – Welcome 2 G-Dom [2007, Year Round Records]
The Ownerz słyszałem milion razy, lecz nigdy na tej płycie nie doceniłem duetu NYG’z. W zestawieniu z Guru czy pozostałymi gośćmi, nie wyróżniali się niczym szczególnym. Traktowałem ich bardziej jak uzupełnienie niż wzmocnienie płyty. Nadszedł 2007 rok, a Premier zapewniał, że ich debiut będzie czymś swego rodzaju powrotem do starych czasów, gdzie Gang Starr Foundation raczkowała, wydawała najlepsze albumy w historii, a Preemo nad wszystkim sprawował piecze. Nie ufałem w żadne zapewnienia, a po debiutancki krążek sięgnąłem dla zasady (fanowi nie przystoi nie sprawdzić). Zamieniłem się rolą zapewniania z Premierem, gwarantując, że już nigdy nie będę sceptykiem! Dopiero Welcome 2 G-Dom uprzytomniło mi, że Panchi i Shabeeno posiadają ciężkie, mocne flow, charakterystyczne głosy i ogrom potencjału, którym mogą jeszcze zawojować najbardziej charakterne obszary Nowego Jorku. Unikalna płyta, którą dostrzegą tylko najprawdziwsi fani Premiera. A ostatnio każdy uchodzi za fana tego geniusza produkcji, choć większość nie potrafi wymienić nawet nazwy pierwszej, macierzystej formacji Preemo. Poza tym nie lubię rzeczy powszechnych (tak, jestem snobem!).

Black Sheep – 8WM/Novakane [2007, Bum Rush Records]
Kiedyś wszystkiego słuchałem na zasadzie ubzdurania sobie czegoś i brnięcia w to, a dopiero od niedawna świadomie słucham muzyki. Podobna rzecz dotyczy Black Sheep. Dłuższy okres czasu uważałem ich za słabeuszy, ponieważ myślałem, że Black Opz i Black Sheep są identycznymi ekipami. A wcześniej Black Opz jakoś mnie nie zachwyciło. Aż znajomy rozkazał wręcz, żebym zapoznał się z Wolf in Sheep’s Clothing, po czym natychmiast oniemiałem. Wciąż nie potrafię uwierzyć, jakim sposobem można zgromadzić prawie 80-minutowy, nienużący materiał bez najmniejszego zająknięcia i wpadki. Nawet nie potrafiłby Pink Floyd! Zacząłem z miejsca wchłaniać ich dyskografię, po czym dotarłem do 8WM/Novakane. Nie ujmując pozostałym pozycjom, spodobała mi się najbardziej. Przenosi lata dziewięćdziesiąte we współczesne czasy, zachowując ich świeżość, mimo brzmienia wyjętego spod palców reżysera z nowoczesnego studio. Dres sam w sobie jest prelekcją odnośnie rapowania i poruszania się szaleńczo po podkładach. Prawdziwi bboys powinni tańczyć wyłącznie pod breakbeaty (bądźmy fundamentalni!), lecz tutaj to flow Dresa, choćby w 8WM czy Heed The World, jest bardziej dynamiczne niż najpopularniejszy Apache od Incredible Bongo Band. Dodatkowo żart otwierający płytę, w którym słyszymy cykacze i mainstreamowe brzmienie brudnego południa, jest jednym z ciekawszych rozwiązań i jasnych punktów krążka. Ciekawy patent, choć przy pierwszym odsłuchu zdenerwowałem się, że z całością płyty będziemy się męczyć w tym wydaniu i omal nie połamałem nośnika. W końcu udziwnione zabiegi na starość są domeną wielu niezapomnianych wykonawców.

Termanology – Politics As Usual [2008, Nature Sounds]
Nie chciałbym faworyzować nikogo, lecz jestem zmuszony w ów przypadku. A powiedziałbym nawet, że producenci odpowiedzialni za warstwę muzyczną krążka sami wywołali taki sposób myślenia u słuchaczy. Politics As Usual była jedną z niewielu płyt w moim życiu, na którą tak łapczywie czekałem. Ulegałem kolejnym singlom, które mniej więcej corocznie miały swoją premierę. Pierwszym był Watch How It Go Down, który usłyszałem w idealnym momencie, bo pośród pojawiających się głosów, jakoby Dziadek się stopniowo wypalał. Paradoksalne, bo perły wysmażone tutaj mógłby śmiało wpisać w swoje Curriculum Vitae pod rubryką Klasyk! Kolejnymi dwoma (singlami) były So Amazing i How We Rock. Pierwszy z nich zdetronizował każdego, kogo mógł, lecz to drugi przebił sam siebie! Niesamowity Bun B w życiowej formie, powrót do korzennego, ulicznego brzmienia z czasów świetności Gang Starr Foundation oraz Termanology, który później niejednokrotnie pokazał swoje odkrycie, że nie tylko gramofon lub sampler może być instrumentem, a właśnie - któż by pomyślał - głos. Prawdopodobnie lepszej płyty już nie nagra, mimo że zadebiutował z kilkoma niedociągnięciami. Nie chciałbym dyskwalifikować reszty, ponieważ zdarzały się jasne strony, lecz po przeciekach z listą utworów i nazwiskami producentów, spodziewałem się Illmatica 2008. Single narobiły nadziei, która w konsekwencji wystrzeliła w kolano. Niemniej dla utworów Premiera czy zaskakujących kolaboracji, gdzie goście niejeden raz zostawili swoje życiowe kwestie, należy odmówić sobie chleba!

Big Daddy Kane – Veteranz Day [1998, The Label Records]
Big Daddy Kane był wielkim artystą. Z jednej strony przedwczesnym zejściem ze sceny nie zniszczył swojej legendy, z drugiej pozostawił lekki niedosyt. Tym bardziej, że po 1998 roku zostawił gdzieniegdzie kilka świetnych występów gościnnych. Wziąłem pod lupę jego ostatni album, ponieważ słuchałem go najczęściej ze wszystkich. Trochę też z litości dla tej produkcji, gdyż nie została zauważona jak powinna, choć zasługuje. Kane pokazał tutaj wszystko, z czego słynie, czyli nieprawdopodobne umiejętności i kąśliwe wersy. Minimalne brzmienie płyty nieco spycha ów krążek w niszę, lecz jest to na swój sposób osobliwością. Słuchacze, którzy swoją przygodę z reprezentantem Juice Crew zaczęli od jego gościnnego udziału w Platinum Plus Big L’a oraz późniejszych, będą podwójnie oczarowani krążkiem, ze względu na bardziej dorosłe brzmienie Kane’a niż chociażby na Daddy’s Home. Niezauważony i niedoceniony album, który zawiera między innymi ubóstwiany przeze mnie La-La Land. A tym bardziej, że na liście producentów widnieje Easy Mo Bee.

Guru – Guru Version 7.0: The Street Scriptures [2005, 7 Grand Records]
Bo to wyjątkowa kobieta była, a premiera płyty Guru zbiegała się z naszym związkiem. Każdy utwór z tej płyty przywołuje wspomnienia, a gdy zamknę oczy, widzę jej rozpalone i złowieszcze spojrzenie, kuszące jak Ewa, namawiająca Adama na kokosa (podobno gdzieś w Afryce interpretują w ten sposób). Szczególnie What’s My Life Like. Zresztą dość romantyzmu, nie jestem Słowackim. Początkowo byłem zawiedziony warstwą muzyczną, którą popełnił jegomość Solar. Później perswadowałem sobie, że każdy producent byłby słaby, gdyby miał zastąpić nieskończoną w osłuchaniu produkcję maszyny do robienia beatów (nie Akai MPC, Premier!). Przecież podobne odczucia możesz znaleźć, gdy zamordujesz przebiegiem szykownego Dodge’a i nagle usiądziesz za kierownicą Punto. Guru natomiast, jakby wyparty ze swojej energii i głębokiego tembru, mimo że lirycznie bez obiekcji. Ale w końcu miały być ulubione płyty, a nie najlepsze w historii, nieprawdaż?

Group Home – G.U.R.U. (Gifted Unlimited Rhymes Universal) [2010, Babygrande]
Odkąd zacząłem słuchać muzyki, miałem swoich idoli. Właściwie doszedłem już do pewnego wieku, w którym dziecięcy entuzjazm z rozmowy czy możliwości pamiątkowego zdjęcia oznacza zwykłe uwstecznienie. Jednak nie jest to szkodliwe dla marzeń, których niestety nie spełnię już zapewne w większości. Po śmierci Guru byłem zdruzgotany. Spędziłem ponad tydzień w pieleszach, słuchając wyłącznie serii Jazzmatazz. Gest podopiecznych Guru, długoletnich przyjaciół z Gang Starr Foundation, reprezentantów Group Home (Lil’ Dap i Melachi The Nutcracker) jest najpiękniejszą rzeczą, jaką widziałem w moim życiu. Mógłbym wstawić obfity w klasyki Livin’ Proof, ale postawiłem na Gifted Unlimited Rhymes Universal. Hołd złożony swojemu mistrzowi w podzięce między innymi za to, że mogli stanąć razem na muzycznej i życiowej ścieżce oraz wzajemnie się wspierać. Średnia płyta, lecz znajdziemy na niej utwór G.U.R.U., gdzie udzielił się również Jeru The Damaja, a melancholijny podkład przywołuje wspomnienia tego tragicznego dnia, gdy musiał odejść z ziemskiego padołu łez jeden z najlepszych w grze. Wybór osobisty i sentymentalny, kropka.

Jay-Z vs. Elvis Presley – Billboard Gangsters [2007, Cookinsoul.com]
American Gangster był świetny (swoją drogą film – notabene inspiracja Jay’a - również). Śmiałem się nawet czasem z Shawna Cartera, ponieważ Kingdom Come zapowiadany jako wielki powrót mistrza z emerytury, okazał się deszczykiem z zachmurzonego nieba. A American Gangster, zrobiony na szybkości i nabrzmiały całą otoczką (chęć zastąpienia swoim albumem oficjalnej ścieżki dźwiękowej do filmu) nie zawiódł. Wręcz przeciwnie, przyniósł biznesmenowi prawdziwą wisienkę w jego dyskografii. Z nudów ściągnąłem wersję od Cookin’ Soul, ponieważ wchłaniałem wówczas wszystko, choćby pośrednio dotyczące amerykańskiego gangstera (polska wersja, autorstwa DJ Buhha, niestety nie dorównuje Hiszpanom ani na krok). W interpretacji z Półwyspu Iberyjskiego nie ma słabych punktów (należy zaznaczyć, że wersja pierwotna z jeden taki punkcik zawierała). Wszystko jest równe, dynamiczne i bujające, niekiedy z przewagą nad oryginałem. Dodatkowo dzięki Cookin’ Soul, których zawsze poważałem, zapoznałem się z twórczością Elvisa Presleya, którym dotychczas gardziłem. Przez wspomniane wcześniej ubzduranie rzecz jasna!

Black Keys + Big Boi – The Brothers Of Chico Dusty [2010, OutKast.com]
Cwaniacki ruch na zakończenie. Jestem zadeklarowanym fanem Black Keys, lecz ze względu na ich brzmienie, nie kwalifikują się do obecnego rankingu. Solowy debiut połówki OutKast, mimo że osłuchany do bólu, również nie powinienem zaliczyć, ponieważ jest jeszcze świeżą sprawą i nie wypada. The Brothers Of Chico Dusty natomiast, mogę zasugerować jak najbardziej! Jest połączeniem warstwy muzycznej zapożyczonej z najnowszej płyty Black Keys (Brothers) oraz sfery wokalnej z pierwszej solowej płyty Left Foota. Nieoficjalne wydawnictwo, lecz rekomendowane i autoryzowane zwłaszcza przez współtwórców. Najnowszy album Black Keys był bezbłędny, muzyczne podróże po ubiegłym wieku zachwycały w każdym calu i niejednokrotnie podrygiwały do tańca. Krążek Big Boi’a został okrzyknięty jedną z najważniejszych płyt wszech czasów, gdzie gospodarz zaliczył progres, pokazując nieprawdopodobne umiejętności na kosmicznej muzyce. Czy mogłoby wyjść coś tragikomicznego z takiej hybrydy?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Rzuć okiem na najpopularniejsze wpisy...

...jeśli jeszcze nie widziałeś pozostałych!