14 maja 2010

Sen o Warszawie

I.
Nigdy śmiało nie przypuszczałem, że pojawi się okazja na spacerowanie po miejscach naznaczonych hemoglobiną, wizjami wolności i heroiczną walką Polski Walczącej. Niestety utożsamiam się odrobinę z tytułowym neologizmem głośnego dokumentu Sylwestra Latkowskiego, dlatego nadzieją na wzdychanie z podziwu Warszawy mogła okazać się jedynie jakaś nudna, licealna wycieczka do sejmu lub Belwederu. Na szczęście nie kształciłem się w kierunku politologicznym, a odwiedziny stołecznego miasta przypadły na udział w jednej z największych imprez na globie. Warsaw Challenge solidnie zapracowało w poprzednich latach na wyrobienie sobie marki, dzięki której Warszawa ma stosunkowo spore szanse stać się stolicą światowego b-boyingu, a nie tylko Polski jak dotąd. Słowa szlagieru Czesława Niemena natomiast, stały się faktem i przybrały namacalny kształt.


Każdy pasjonat kultury hip-hop w Polsce niecierpliwie wyczekiwał dnia ostatecznego, z kolei nam – zagórzańskiej delegacji warszawskich wiraży – hip-hop zawrócił w głowie niemalże dobę wcześniej. Wszystko za sprawą wizyty Wielkopolanina DonGuralEsko w Sosnowcu i całej otoczki towarzyszącej jego przedstawieniu. Publikę rozgrzały Fajanavarę, Defe Defe wraz z Revo, a także zasłużony kolektyw PHFNG z Katowic. Klasyczne i wybredne dźwięki oraz mądre i przemyślane teksty z pewnością odcisnęły piętno na ścianach studenckiego Soho. Zabawa tego dnia była naprawdę wyrafinowana, a każdy z Warszawiaków wiedział, że piątkowy wieczór jest dopiero początkiem ciężkich chwil. Ciężkich, ale jakże przyjemnych. Na pewno zaś bardziej męczących niż harmonogram dnia panny Lary Croft. Wszakże przyjęliśmy świadomość wszystkiego na nabrzmiałe od rapu barki, ale nie mogliśmy przypuszczać, że zbiórka wyznaczona na podbój Warszawy nastąpi jakieś pięć godzin po wyjściu z Soho.

Sobotę przywitał budzik, który zadzwonił znacznie później niż powinien. Nikogo nawet nie zaskoczyłem, ponieważ jestem niekwestionowanym mistrzem w profesji spóźnień. Zatem gdy już wszystko wyglądało jak należy, wyruszyliśmy w kierunku stolicy. Kilkugodzinna podróż minęła spokojnie i bez zbędnych przygód, dlatego po nielicznych postojach na przysłowiowego papierosa docieramy do warszawskich bram, które stoją przed nami otworem. Podróż w doskonałej oprawie rozmów o życiowej egzystencji, wyrachowanych żartów i mrożonej, zielonej herbaty. Ze względu na prostotę trasy wydawałoby się, że to Warszawa gościła w naszych skromnych progach.

A dokładniej Wola, jeśli mówimy o szczegółach. Wola, którą jak dotąd znałem jedynie z powieści Aleksandra Kamińskiego. Wola, o której miałem zupełnie odwrotne wyobrażenie, lecz z pewnością za sprawą lokalizacji, w której aktualnie się znaleźliśmy. A przynajmniej znalazłem taką nadzieję pośród fabrycznych widoków. Zaparkowaliśmy przy miejscu naszego zakwaterowania. Po przygodach w recepcji dostaliśmy kluczyk i z niedoczekaniem zmierzaliśmy ku piętru, żeby sprawdzić oczekujące nas atrakcje. Recepcjonista jedynie zainsynuował, że jest to robotnicza noclegownia. Hotel, którego Marriottem nie mógłbym nazwać, ale szarżującego szczura gdzieś po parapecie też nie sposób było spotkać. Narzekać więc raczej nie wypada, choć przez chwilę nawet zdołałem uwierzyć, że przyjechaliśmy budować stadion narodowy, a nie na Warsaw Challenge. Cena adekwatna do jakości, lecz doskonała lokalizacja. Przyszłym turystom natomiast nie radziłbym otwierać lodówki.

Kiedy rozgościliśmy się i zaprzyjaźniliśmy z hotelem Mar-Gran, natychmiast uderzyliśmy na rozeznanie terenu i poszukiwanie parku, który zresztą był nieopodal. Stosunkowo szybko doń trafiliśmy, ale nie dotarliśmy na inaugurację. Zatem nasza przygoda z Warsaw Challenge rozpoczęła się dopiero od występu East West Rockers. Niestety nie zdołaliśmy zobaczyć pierwszej rundy eliminacyjnej i koncertu Hi-Fi Bandy. Oponenci Babilonu natomiast, zagrali swój repertuar w towarzystwie setek rąk w górze, lecz obserwowaliśmy to wszystko z trybun. Ogólnie rzecz biorąc, amfiteatr w parku Sowińskiego jest doskonałym obiektem. Zadaszony teren, miejsca stojące pod sceną i trybuny dla zgorzkniałych lub bardziej leniwych osobników.

Kolejnym wątkiem w scenariuszu imprezy była bitwa na wolne style, w której pojedynkował się Czeski z Flintem. Prowadzącym bitwę był Rufin, który jest wodzirejem mistrzostw Warszawy od samego początku ich istnienia. Proszę o wybaczenie, ale niestety nie zrozumiałem wszystkiego (istnieje duże prawdopodobieństwo, że to wina zabawy przy głośniku podczas piątkowej imprezy). Czeski wykazał się lepszą dykcją od Flinta, nawijał bardziej zrozumiale, lecz nie sprostał umiejętnościom swojego rywala, który wygrał pojedynek. Czy w tej decyzji nie brakowało słuszności? Zawsze mam zastrzeżenia, gdy decydentem jest głos publiki. Szczególnie, że w przeciwieństwie do Flinta, Czeski reprezentował Strzelce. A wiadomym jest, że łatwiej się walczy na terenie swojego grodu. Jednakże nie oceniam, mimo że byłem wówczas publicznością.

Następnym smaczkiem okazał się Eldo. Warszawiak został zapowiedziany w bardzo piękny sposób przez Rufina (oczywiście z humorystycznym akcentem) i swoje pięć minut rozpoczął od memoriału dla Guru. Z uciekającym czasem równo płynęły przeróżne klasyki z ust Leszka, przeplatane podziwianiem tańczących, umiłowaniem Warszawy oraz dialogiem z okazałą publicznością. Lider Grammatika jest jednym z moich autorytetów, cenię go za twórczość i hołdowanie prawdziwym wartościom. Dlaczego więc zamiast bawić się pod sceną zostaliśmy na trybunach? Otóż widzieliśmy jego popisy w Częstochowie, gdzie - podobnie jak El Da Sensei - stworzył istne katharsis. A siły na Taliba Kweli przecież nie przypełzną na pstryknięcie palcami.

I nadszedł również czas na brytyjską osobistość. Przyznam, że wchłanianie nowojorskiej klasyki pochłania mnie za bardzo. Dopiero jakiś czas temu otworzyłem moje gusta na różne nowości, tudzież brzmienia innego gatunku. Sfera beatboxu z kolei została przeze mnie doszczętnie zaniedbana. Stąd nie byłem do końca świadom następnych sekund warszawskiej powinności. Przewidywalnym było natomiast, że Faith SFX jest jedyny w swoim rodzaju. W końcu Warsaw Challenge słynie z tego, że nie gości nikogo z przypadku. Występ Brytyjczyka charakteryzował się nieprzeciętną techniką, odgrywaniem bardziej lub mniej znanych utworów, a także aurą ogromnych umiejętności. Czasem nawet mógłbyś odnieść wrażenie, że beatbox w Wielkiej Brytanii stoi o wiele wyżej niż rap. Wielkiej Brytanii zdominowanej przez trip-hop, choć jestem przekonany, że Faith SFX spokojnie mógłby zagrać ustami całą dyskografię Morcheeby. A w momencie, kiedy improwizował jeden z najbardziej znanych na świecie tematów, pochodzący z Ojca Chrzestnego, wyzbyłem się poczucia żalu, że nie znaleźliśmy się pod sceną. Wygodnie siedząc nie jesteś narażony na brzemienny w skutkach upadek z wrażenia, nikt nie ma prawa cię zadeptać do nieprzytomności. Siedzieliśmy więc wygodnie o zaszczutych szokiem twarzach, nie zważając na przeciwności losu, mimo że czułem się jakby ktoś mocno ciągnął mnie za plecy w stronę podłogi.

Kiedy Faith SFX zniknął z punktu widzenia, zaraz zerwaliśmy się z miejsc, żeby znaleźć dogodne miejsce przy scenie. Wylądowaliśmy trochę w bocznej części, lecz widzieliśmy niemalże całość, czasem jedynie stając na palcach. Nie jestem w stanie przedstawić chronologicznego zapisu wydarzeń, ponieważ moje zmysły oddały się w stan hipnozy. Pozostała na szczęście niezbędna umiejętność krzyku i podnoszenia dłoni w stronę nieba. Okres oczekiwań na pojawienie się Taliba Kweli przeróżnie działał na obecnych. Sekundy przeistaczały się w długie godziny. Przed moimi oczami przemknęły chyba wszystkie okładki i teledyski, a uszy okalały klasyczne, wyimaginowane produkcje Nowojorczyka. Usta, nie słuchając nikogo, wciąż podśpiewywały refren Get by w ciszy. Rozpoczęło się natomiast klasycznie i zgodnie z tradycją. Przed adapterami stanął młody przyjaciel Kweliego, członek Blacksmith Music, Dj Chaps. Rozgrzewając adaptery, wywołał na scenę ucznia prawdy, który stylowo rozpoczął widowisko niczym Common Finding Forever. Talib Kweli rewolucjonizował mikrofon do samego końca, tworząc wyśmienity przekrój swojej twórczości. Zabrzmiały obie definicje z projektu Black Star; The blast, Too late i Move something z pierwszego Reflection Eternal; Never been love, Hot thing czy The perfect beat, zresztą wymieniać na próżno. Nie zabrakło singli z nadchodzącej wielkimi krokami kontynuacji wspólnego projektu z Hi-Tekiem, a także gościnnych zwrotek (Raw shit Jayliba, czy Get em high Kanyego Westa). Przyszedł również czas na hołd dla zmarłego Guru, na którego muzyce, jak domniemam, Kweli mógł się wychowywać. Oberwało się i Solarowi. W swoim show wykorzystał także utwory Dance to the music i Jammin’, z repertuaru Sly & Family Stone oraz Boba Marleya, które podkręciły atmosferę i wzmogły zaangażowanie publiki w spektakl. Całość przebiegała dość interaktywnie. Od strony Taliba emanowała ognista energia i widoczne poświęcenie. Śpiewał, trochę nawet tańczył, a w pewnym momencie oskarowo odegrał rolę b-boya niczym Robert De Niro Wściekłego Byka. Ponadczasowy występ, który mógłby poruszyć do zabawy nawet fanatycznych miłośników muzyki poważnej. Tysiące rąk w górze, momentami wręcz pogo. Poziom zmęczenia powinien jednogłośnie rozwiać wszelakie wątpliwości. Niesamowitość, która zostanie przeistoczona w bezcenne wspomnienia, niewyrażalne przez złoto. A wiele jednostek wciąż wierzy, że w Polsce jeszcze nie ma porządnych imprez.

Pierwszy dzień Warsaw Challenge został oficjalnie pożegnany przez Rufina, ludzie rozeszli się w cztery strony świata. Na szczęście nasz nocleg był położony bliżej niż mieszkanie niejednego Warszawiaka, dlatego zameldowaliśmy się dosyć prędko na miejscu. Spokojnie zasnęliśmy, zmęczeni wszystkim, co miało miejsce do tej pory. Przede wszystkim Talibem. Dzień zwieńczyły przygody Jerzego Kilera na naszej 5-calowej plazmie.



II.
Budzik o miał zagrać swój hejnał o 8:00, na znak rozpoczęcia drugiego dnia imprezy. Pokrzyżowaliśmy mu jednak plany, wstając o 6:30. Zaczęliśmy gorliwe planowanie dnia, ponieważ amfiteatr miał być otwarty dopiero o godzinie 12:00. Po niezbędnych przygotowaniach i spakowaniu walizek wyruszyliśmy w miasto, a godzina początkowej pobudki ugościła nas już w Śródmieściu. Ze względu na brak jakiejkolwiek organizacji i niezdecydowanie, nie wiedzieliśmy, gdzie mamy się udać. W większości byliśmy pierwszy raz w Warszawie, więc na przewodnika wyznaczyliśmy pragnienie sprostania śniadaniu. W ten sposób otrzymaliśmy możliwość podziwiania Pałacu Kultury, stacji metra, ulicy Marszałkowskiej, odbiegających od niej alejek z osobliwymi kamienicami i Placu Zbawiciela, który był punktem zwrotnym. Pierwszą okazją na odpoczynek przy kanapce z herbatą były Złote Tarasy, kojarzone jak dotąd tylko z Dzień dobry TVN. Następnie wyruszyliśmy do Muzeum Powstania Warszawskiego, chwilowo zatrzymując się przy wozie strażackim zbudowanym z klocków Lego (!), filmowanym przez telewizję na powstający reportaż.

Mój wyraz twarzy przybrał dziecięcy grymas, gdyż wchodząc do środka muzeum wejściem od strony ul. Przyokopowej, właśnie spełniałem swoje marzenie. Pomysł początkowo mógł się nie spodobać, lecz po wyjściu nie widziałem oznak niezadowolenia. Niecodziennie w końcu jesteś naocznym świadkiem katyńskiej zbrodni lub wędrujesz kanałami jak niegdysiejsi powstańcy. Nastała więc pora na Park Sowińskiego, pierwotne miejsce naszej warszawskiej wizyty. Turystyczny aspekt wędrówki uznaliśmy za zamknięty, niemniej jednak w ciągu tak krótkiego czasu zwiedziliśmy niespodziewanie wiele miejsc. Niestety Starówka lub Łazienki muszą jeszcze poczekać do Warsaw Challenge 2011.

Powtórnie znaleźliśmy się na tle wolskich pejzaży. Kilka minut po dwunastej meldujemy się na terenie amfiteatru, gdzie zastały nas przygotowania do niedzielnych zmagań uczestników. Dj Ojciec Karol i Dj Spike przygotowywali swoje gramofony, Dj Timber krzątał się gdzieś po scenie, Suhy kombinował z trąbką, a gdzieniegdzie przewijał się Rufin MC. W końcu prowadzący przerwał galimatias, oficjalnie rozpoczynając drugi dzień mistrzostw Warszawy swoim monologiem. Kwadrans od pierwszego pojawienia się Rufina, scena wzbogaciła się o pierwsze walczące crews. Wczorajsze wyczyny b-boys wyłowiły osiem załóg, które rywalizować dziś miały z czołową ósemką, zaproszoną specjalnie na Warsaw Challenge (światowej klasy ekipy, w których znaleźli się zwycięzcy polskich eliminacji sprzed miesiąca – Most Broken Crew). Squadron, Killafornia, Drifters Crew czy Top 9 stanowią uznane logo światowej sceny i tym samym nie proszą się nikogo o doszukiwanie informacji w biuletynach. Pierwsza runda, obfitująca we wszelkiej maści toprocki i frezy, wyłoniła zwycięzców, którzy dostali się do ćwierćfinałów. Poziom był niesamowity i zwiastował wysoką rangę dalszej części.

Nie mogliśmy się ogromnie doczekać kolejnej rundy turnieju. Niestety nie upilnowaliśmy idealnych miejsc i kolejne poczynania, aż po sam finisz, obserwowaliśmy już spod sceny, gdzie widoczność ograniczało wiele przeszkód w postaci wzmacniaczy, kolumn czy podziwiających wyższych wzrostem. Podczas występu Mardi Gras zostaliśmy zmuszeni do wyjścia z parku na rzecz dodatkowego odzienia, ponieważ popołudnie już nie było takie kolorowe jak w tasiemcach, gdzie niemal idealnym zajęciem na upalną niedzielę jest karmienie gołębi w parku. Do czasu ćwierćfinałowych walk zdążyliśmy zapoznać się z parkiem, w międzyczasie improwizując słynny serial Renegat, lecz zamiast nagród naszą zdobycz stanowiły pamiątkowe ulotki.

Ćwierćfinały rozpoczęły się stosunkowo wcześnie. Wraz z pomniejszoną liczbą uczestników, poziom widowiska wzrastał. Zostali sami najlepsi i krok po kroku odkrywali przed wszystkimi swoje asy. Gromkie brawa i mobilizujący hałas podkręcały atmosferę, którą skutecznie wytwarzali tancerze. Wszystko stanowiło doskonały zapach walk półfinałowych, na który każdy z obecnych przecierał tylko ślinę z ust. Kości zostały rzucone w postaci werdyktów. Drifters Crew, Killafornia, Top 9 i Squadron bezlitośnie pokonały rywali. Decyzje sędziów były jak najbardziej sprawiedliwe, choć moje kciuki są niedokrwione przez Belarussian B-Boys. Jednakże to Koreańczycy pokazali styl i świeżość, a przede wszystkim wyższość nad Białorusinami.

Niestety występy Bladego Krisa i Grubsona przypadły na porę obiadową, dlatego na czas ich popisów zostaliśmy zmuszeni pójść wolskimi chodnikami w poszukiwaniu posiłku. Zresztą Blady Kris nie jest żadnym obiektem pożądania, a Grubson niedawno gościł w Sosnowcu. Znaleźliśmy się więc przed budką z wietnamskim jedzeniem, która była nieopodal miejsca naszej porannej eskapady. A wydawało się tak strasznie daleko… .

Powróciliśmy na teren festiwalu nieśpiesznym krokiem i nie mogliśmy uwierzyć własnymi oczyma. Ludzie postanowili się pomnożyć nagle do trzeciej potęgi. Większość zaszczyciła park swoją obecnością głównie ze względu na koncert ZIP Składu. Pozostało nam podziwiać zmagania spod sceny, a jedynie telebim stojący na scenie pozwolił nam na wizualne obcowanie z b-boyingiem. Dwa bezprecedensowe pojedynki pełne wrażeń, rutyn i zmyślnych figur. Jedynie do jednego z nich mogę snuć obiekcje, jeśli chodzi o werdykt, lecz żaden ze mnie Icey Ice, więc nie oceniam i akceptuję. Zresztą jestem tylko laikiem, pasjonatem kultury. Nie zapominajmy natomiast, że oprócz nagrody za mistrzostwo, główną zdobyczą nadal pozostaje szacunek, satysfakcja, budowanie doświadczenia i przednia zabawa.

Warsaw Challenge faszerowała przybyłych ludzi emocjami od zaczątku, aż po sam kres. Pozbawiła możliwości ochłody z uczuć, gdyż zaraz po półfinałach na scenie pojawił się zasłużony i powszechnie szanowany, warszawski kolektyw. ZIP Skład wystąpił specjalnie dla Warszawy po kilkunastu latach w zupełnie pełnym zespole. Z kolei nasza załoga skutecznie obstawiała, co jesteśmy w stanie usłyszeć, oprócz Chleba powszedniego. I trafiliśmy na strzał w dziesiątkę Warszawiaków - znany niemalże niczym hymn - Damy radę. Publika oszalała, źle nastawione mikrofony przestały mieć większe znaczenie. Amfiteatr omal nie wybuchł i niewiele brakowało, żeby miasto w budżecie na nadchodzący rok uwzględniło odbudowę amfiteatru, zamiast organizację Warsaw Challenge. Po kilku klasykach ZIP Skład podziękował, pozdrowił i zszedł ze sceny. Za wyjątkiem Korasa, do którego dołączył Juras i wraz z Sokołem zaprezentowali dwa single do nadchodzącej płyty projektu Pokój Z Widokiem Na Wojnę. ZIP Skład natomiast, zupełnie jak Eldo, Grubson czy East West Rockers, miał wyłącznie swoją rzeszę fanów, która po występie rozeszła się do domów – zwyczajne zjawisko w przypadku darmowych festiwali. Pozostali więc ludzie z przypadku, którzy omyłkowo trafili do amfiteatru, a także fanatycy kultury, będący od początku do końca świadkami całej warszawskiej wirtuozerii.

Bitwa o 3 miejsce budziła niemniej nadziei niż finałowe potyczki. Poziom był równie wysoki, przecież każda z ekip zaprezentowała w końcu wszystko, czym chciała zaskoczyć w potencjalnym finale. Jury jednogłośnie natomiast uznało wyższość Top 9 nad Drifters Crew i tym sposobem brąz powędrował za wschodnią granicę. Następnie, po drobnych przygotowaniach, miała miejsce Minuta Hałasu, na stałe wpisana w tradycję Warsaw Challenge, będąca opozycją do minuty ciszy i traktująca o inicjatorze tejże miażdżącej imprezy – Ś.P. Leskim.

Nadszedł finał wreszcie wielkimi krokami, słyszalnymi już kilka miesięcy wcześniej. Do pojedynku przystąpili Squadron i Killafornia. Amerykańska bitwa zupełnie jak nazwa zawodów, która z polską miała mało wspólnego. Ranga pojedynku również była większa, więc czas trwania analogicznie został zwiększony do piętnastu minut. Przez kwadrans można było się nacieszyć niesamowitymi rutynami, niewykonalnymi powermovesami, nie wspominając o płynnych toprockach. Wszystko ubrane we flow i świeżość. Odbywały się sceny niestworzone, wyrwane żywcem ze Strefy 11. Scena wibrowała energią. Ostateczny werdykt i… remis. Dogrywka. Jeden na jeden. Każdy posiada tylko jeden set. Warszawska masakra techniką figurową. Koniec. Werdykt. Wygrywa Squadron. Salwy okrzyków i gromkie oklaski publiki, która w większości przyjechała tu tylko dla tych kilku sekund prawdy. Do dziś nie wiadomo, dlaczego dni przeznaczone na Warsaw Challenge jeszcze nie mają koloru czerwonego w kalendarzu. Jury złożone z wielkich osobistości zakończyło taneczne zmagania. Orko, Icey Ice, Win, Huher i Flowmaster zwieńczyli jednym ruchem ręki dwudniowe zmagania tancerzy.

Każdy z obecnych powinien odczuć spełnienie. Jeśli natomiast nie jesteś miłośnikiem b-boyingu, a warszawskie progi przekroczyłeś tylko ze względu na rap, miałeś doskonałą okazję do posłuchania wyszukanych utworów z pogranicza funku, z którego przecież cały twój rap się wywodzi. Obowiązkowo należy zaznaczyć, że każdy utwór był wspomagany przez trębacza Suhego i jego popisowe aranżacje. Innowacyjny zabieg, podgrzewający zresztą już podwyższoną do granicy ryzyka atmosferę. Stołeczny aspekt tańca umilkł, zatem pozostało tylko ukoronować imprezę w postaci występu mistrza beatboxu.

Dyplomy, życzliwość, nagrody i pozdrowienia pośród doborowego funku, stanowiły poniekąd ciszę przed burzą. Kiedy Rahzel zostaje zapowiedziany przez Rufina, na scenę wchodzi DJ JS-1. Być może średnio znany, lecz dla wybrednych, którzy znają – nie szukając daleko – Ground Original 2: No Sell Out (wspierany przez całą nowojorską ferajnę) jest nieskazitelną perełką. Jako malkontent denerwowałbym się i mógłbym błagać o Rahzela, lecz doceniłem w pełni kunszt turntablistyczny najczystszej postaci, autorstwa Nowojorczyka z Rock Steady Crew. Przyznam szczerze, że pierwszy raz w życiu widziałem coś podobnego, a żonglowanie crossfaderem przy pomocy nogi przeszło najśmielsze oczekiwania. Poczynania JS-1’a zostałyby zapewne nagradzane przez owacje na stojąco, gdyby nie fakt, że publiczność już stała.

Ostatni showcase Warsaw Challenge został oficjalnie otwarty w momencie pojawienia się Rahzela na scenie. Zaprezentował wszystko z czego słynie, wraz z najnowszym utworem. Przedstawił to w sposób upozorowanej konfrontacji z JS-1’em, który puszczał z gramofonów różne rarytasy i sugerował gestami, że mistrz nie jest w stanie ich zaimprowizować. Rahzel natomiast, wspierany w tej potyczce przez żywiołową publikę, odpierał ataki w sposób bardziej niż umiejętny, odtwarzając ustami niemalże wszystko, gdzieniegdzie nawet w lepszym wykonaniu od pierwotnej wersji. Szczególnie React Ericka Sermona i Ms. Fat Booty Mos Defa w nowej postaci, ugodziły moją sztucznie maskowaną odporność na okazywanie emocji. Kiedy przemówił o zmarłych, a wśród wymienionych znaleźli się Jam Master Jay i Roc Raida, stworzył piękny i wzruszający memoriał dla Guru. Wypluł w mikrofon podkład z utworu DWYCK, a następnie dźwięcznie wypowiedział słynne eenie meenie minie moe, na chwilę zamieniając się w Guru i jego charyzmatyczny głos. Uczcił pamięć także zmarłego niedawno króla popu. Rozpoczął słynnym moonwalkiem, by chwilę później zamienić się w dźwięki Michaela Jacksona, nieziemsko grając Billie Jean. Rozdanie róż pięknym Warszawiankom zwiastowało perłę w koronie. If your mother only know katował niespełna 10 minut, żeby zakończyć swój występ w iście bezkompromisowym stylu.

Rahzel odstąpił miejsce na scenie Rufinowi, który wygłaszał swoje pożegnalne frazesy. Posłuchaliśmy trochę jego mądrych sentencji, wypowiadanych oczywiście z przymrużeniem spojówek. Życzył braciom i siostrom, żeby odeszli w pokoju i miłości oraz zaprosił na kolejną edycję Warsaw Challenge. Aż nie chciało się odchodzić, aż nie chciało się wracać do domu.

Wiele się nauczyłem podczas warszawskich przygód, a przede wszystkim poczułem się zmobilizowany. Pobudzony do działania i pełen radości z życia. Zgodnie wyciąwszy może poniedziałek. Werterowi współczuję, iż nie mógł żyć w epoce telewizorów komórkowych. Z pewnością pokochałby kulturę hip-hop zamiast kobiety, a wizyta na Warsaw Challenge z pewnością pogłębiłaby rozpaloną już żarliwą miłość i nastroiła wewnętrzną, niesamowitą energię. Samobójstwo nie wchodzi w grę, ponieważ żyjąc w zgodzie z tą kulturą nie można zakochać się bez wzajemności i wpaść w depresję. Kulturą z pewnością zjawiskową, piękną, lecz przez wielu niedocenianą. Niewątpliwie. Warsaw Challenge natomiast zostanie w pamięci jako lekcja najprawdziwszego hip-hopu, jego okazałej esencji i najczystszej istoty.

A teraz każdy ma prawo zarzucić nam bezmyślną ignorancję oraz kapryśność, że przejechaliśmy przez pół Polski i szwendaliśmy się gdzieś poza parkiem zamiast ani na krok nie odchodzić od sceny. I owszem, lecz przynajmniej już wiemy, którymi szlakami podążać; znamy najbliższy nocleg w korzystnej cenie i zapamiętaliśmy, gdzie jest najtaniej zjeść. A są to przecież informacje na wagę złota, bez cienia wątpliwości przydatne. Szczególnie, że będą niezbędne przy okazji następnej edycji, Warsaw Challenge 2011.

2 komentarze:

  1. kamil a czemu nie napisales nic o ...."samsalabim" :D:D:D

    ja musze chyba napisac jakas relacje bo wy zbyt pieknie i ksiazkowo piszecie :D a tu trzeba troche wiecej humoru :D

    baenem

    OdpowiedzUsuń
  2. Oj tam, oj tam :)

    Skąd znam "Samsalabim"? - Ze strachu!

    OdpowiedzUsuń

Rzuć okiem na najpopularniejsze wpisy...

...jeśli jeszcze nie widziałeś pozostałych!